Przeczytałam tę książkę bardzo szybko, ale nie mogłam się
zebrać, żeby coś o niej napisać. Lubię przelewać na papier swoje emocje zaraz
po skoczeniu ostatniej strony, ale tym razem mi się to nie udało. Minęły jakieś
dwa miesiące i po tym czasie pozostało we mnie kilka odczuć związanych z
lekturą…
Wspominam ją bardzo pozytywnie. Jest napisana świetnie - nie mogłam się od niej oderwać. Cieszę się, że
Miriam Collee zdecydowała się opisać część swojego życia po przeprowadzce do
Chin. Wielu z nas ma równie ciekawe historie, które nigdy nie ujrzą światła
dziennego, a szkoda.
Zmagania Niemki z życiem w Chinach i z jej mieszkańcami są
jak zmagania każdego z nas z chińskim sprzętem. Ogólnie nie wygląda najgorzej i
jest dość tani, ale jak się zaczniesz wdrażać w jego obsługę, to okazuje się,
że nie działa tak jak powinien, odpada guzik, brakuje śrubki, w zestawie jest
coś innego niż pokazuje opakowanie i nie ma nikogo, kto byłby za to odpowiedzialny.
To tak w skrócie ;)
Myślę, że nie ma sensu opisywać nawet części historii
opowiedzianej przez autorkę, bo straci swój urok. Najlepiej sięgnąć po książkę
i posmakować Chin.
„W Chinach jedzą
księżyc” chciałabym kiedyś przeczytać jeszcze raz. Dopisałam ją do listy
książek, które chciałabym mieć w swojej biblioteczce i mam nadzieję, że
niedługo tak się stanie.
Moja ocena: 6/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz